Miało być o czymś innym, ale dzień mnie zainspirował i będzie trochę sentymentalnie o miłości i piersi zarysie, chociaż też trochę o dżumie i wirusie i szkole i złości na męża.
Historię tę rozpocznie wspomnienie sprzed 28 lat, kiedy byłam super młoda i trochę na pokaz zaczytana w ambitnej literaturze. Na jednej z pierwszych lekcji języka polskiego w pierwszej klasie liceum przedstawialiśmy się dopiero poznanym nowym kolegom i koleżankom przez książki, które czytaliśmy w czasie wakacji. Przygotowałam wtedy opowieść o „Dżumie” Alberta Camus… I chociaż wtedy nie przyznałam się, że tak naprawdę jej nie doczytałam (dokończyłam dopiero po 5 latach), to opowiadałam podobno pięknie. Na końcu rzuciłam cytatem, że „bakcyl dżumy nigdy nie umiera”. I teatralnie omiatając wzrokiem całą klasę (Arek twierdzi, że jego szczególnie) zawiesiam głos i powiedziałam „tak więc nie czujcie się bezpieczni…”. I mój mąż twierdzi, że nagle poczuł pewne mną zauroczenie. Ale potrzeba było jeszcze kilku miesięcy żeby zadziałał. Impuls i olśnienie pojawiły się na lekcji niemieckiego kiedy pod mocno świecące prze okno słońce ujrzał zarys mojego biustu pod białym golfem (mamy rozbieżne relacje z tego wydarzenia, bo w jego wspomnieniach nie mam stanika!). Tak czy inaczej, przybierając postać poliglotycznej pseudo-intelektualistki z boskim ciałem przywiązałam go do siebie na dziesięciolecia.
I jesteśmy tak ze sobą od 27 lat, a z dziećmi w zamknięciu od 19 dni. I wychodzą na wierzch nasze najlepsze i najgorsze cechy. I bardziej niż kiedykolwiek wychodzi, że Arek to nie jest typ mężczyzny, który się w ojcostwie spełnia. Drażni go hałas, nie odnajduje się w zabawach z Niną, która jest fanką rozbudowanych i bardzo specyficznych narracji z udziałem lalek Barbie, ich córeczek, pluszowej małpy i drewniano-metalowej piknikowej zastawy w dromadery. Z Wiktorem diametralnie różnią się temperamentem i tolerancją dla hałasu i chaosu. W tych trudnych dniach atmosfera w domu zależy przede wszystkim ode mnie. Jestem ulubioną osobą wszystkich domowników i jak mi spada nastrój, źle się dzieje. Nina zaczyna marudzić, tupać, złośliwie rzucać rzeczami Wiktora, to go nakręca, krzyczy na nią i goni, ona piszczy, na najwyższych rejestrach dźwiękowych, to niszczy Arka od środka i zmienia go w bladą kukłę bez ruchu, która chciałaby uciec, ale nie może.
Dzisiaj strasznie chciałam mieć chwilę w domu dla siebie, bez poleceń mojej trzyletniej instruktorki potańczyć do muzyki jakiej chcę, może pomedytować albo porozciągać się w samotności. Zaplanowałam, że Arek zabierze dzieci na rower, na spacer, gdziekolwiek – da się im wybiegać i wykrzyczeć w przestrzeni otwartej. Ale plany pokrzyżował mi smog. I kiedy po południu się zmniejszył, ale Arek się za bardzo zasiedział i nigdzie nie chciał już jechać, opanowałam budzące się we mnie poziomy gniewu na niego i irytacji, zabrałam Ninę i ostentacyjnie wyszłam do parku. Po kilku kółkach wokół stawów pomyślałam, że potrzebuję przyjemności i wspierając lokalne ogrodnictwo, kupię sobie tulipany. No i kogóż to spotkałam stojącego w przepisowej kolejce do Mini Delikatesów Limonka, zwanych potocznie przez lokalsów blaszakiem? Któż to planował żonie niespodziankę zrobić? (lekko wspomaganą, bo trąbiłam o tych tulipanach od wczoraj)
W tych trudnych dniach, róbmy sobie jak najwięcej przyjemności, mówmy sobie więcej pięknych rzeczy, przykre same wyjdą, ale przynajmniej się zrównoważy. Rozładowujcie swoje złe humory, puszczajcie i odpuszczajcie. Będzie nam wszystkim lepiej.
PS, a do odpuszczania takie moje ulubione ćwiczenie: otwórz szeroko usta, napręż mięśnie, tak jakbyś mówiła: „aaa”. Wytrzymaj minutę. Poruszaj szczęką, jakbyś mówiła: „ajajaj”. Możesz mówić na głos albo w myślach. Spróbuj otworzyć usta jeszcze szerzej i poruszać szczęką przez następną minutę. Potem następuje szereg wdechów i wydechów, ale mi już zazwyczaj po tym ajajaj robi się lepiej.